Facet stoi na scenie. Ani nie wygląda, ani nie śpiewa, wręcz
monodeklamuje w tremie wersy bluesa... wygląda tak, jakby w jego grze
równie ważne, co ruchy rąk były ruchy dolnej szczęki, a kamery wokół
doprowadzały go na skraj załamania nerwowego. To nie jest twój guitar
hero z plakatu pokoju nastolata. Ale ton jego Fendera Telecastera jest
jedyny na świecie. To czasy ZANIM świat usłyszał o Eddie'm Van Halenie. A
Roy Buchanan od wielu lat już ma w rękach precyzyjną piłę do cięcia
wszystkiego na drzazgi i kawałki. Dźwiękami. Od mniej więcej piątej
minuty robi po prostu TOTALNY ROZPIŹDZIEL manualny i dźwiękowy - jedną,
dwoma rękami, pstrykaniem palcami, bez kostki. Bez wysiłku, niby dla
picu. Patrzysz, słuchasz, japa i kapcie same spadają, a do tego jeszcze
są w tym NIE KILOGRAMY, LECZ TONY bluesa.
Nic dziwnego, że ochrzczono go najlepszym nieznanym szerzej gitarzystą świata.
Rok 2018 powinien być w świecie bluesa jego rokiem. Odszedł 30 lat temu, do dziś nie wiadomo, czy sam, czy z czyjejś ręki. Był alkohol, problemy, frustracje artystyczne... Ale bodaj 50 lat (bez miesiąca), z takim talentem, to żaden moment, ni powód by znikać z niebieskiej planety.
Pamiętamy. Robiłeś nieziemską magię, Roy.
No comments:
Post a Comment