Saturday 6 January 2018

Found But Not Lost. Chapter 18. "Blackstar"

Pamiętam... ten dzień... kiedy ukazało się to wideo, listopadowy wieczór... 

Reakcja była instynktowna i typowa: "Co ten facet znowu odwala!?" Obdzwaniałem znajomych: "Obejrzyj to, czegoś takiego jeszcze nie było, David Bowie znowu totalnie z czapy, kombinuje jak 150, this will just fuck with your mind!". I nie chodziło tu tylko o odjechaną i kompletnie porąbaną aurę wizualną klipu - kobiety ze szczurzymi ogonami, hipnotyczne tańce, szamańskie drgawki, szczątki astronauty (Major Tom?), czy trzech złoczyńców spętanych na krzyżach z kosturów, w łachmanach, wrzeszczących w trakcie opętania... To było jak zbiorowy gwałt na świadomości, ale było tak bardzo w JEGO stylu. Ludzie nigdy od razu nie potrafili podążyć za jego wizją. Jedno było pewne: tylko on wiedział o co w tym chodzi, mało tego, nie zamierzał tego nikomu ujawnić. Zabrał interpretację tej wizi ze sobą, na zawsze... a ludzie zostali, z nieskończonym polem do popisów i roszad interpretacyjnych. Prawda zaginęła, gdy zgasł umysł Artysty. W dniu premiery "Blackstar" miał dla siebie jeszcze 7 tygodni życia, mniej-więcej.
 
A i sama muzyka niczego nie ułatwiała - była całkowicie inna od całego jego poprzedniego dorobku. Gdyby nie jego głos (absolutnie niepodrabialny) i gra saksofonu (która nie była jego, był na to już za słaby), nie dałoby się stwierdzić, że to może być Bowie w 50-tym roku swojej kariery muzycznej. Człowiek, który zawsze wizjonersko i artystycznie o jakiś dystans wyprzedzał swój gatunek i jednocześnie porzucał go na "wieczne nie nadążanie" za nim. Jak kwarki i gluony - im bliżej siebie jesteśmy, tym bardziej was odepchnę; takie jest moje prawo.
Ktoś napisał w komentarzach: "Smutno ci? Pomyśl, że Ziemia ma 4 miliardy lat, a Ty żyłeś w okresie, kiedy On tworzył." Co za epitafium.

No comments:

Post a Comment